Moda i styl współczesnego mężczyzny

Obsługiwane przez usługę Blogger.

Kultura wyprzedaży

Photo by  Claudio Schwarz 

Jeśli jeszcze o tym nie słyszeliście, w co szczerze wątpię, już za chwilę Czarny Piątek. Święto pod sztandarem niepohamowanych i kompulsywnych zakupów wbrew zdrowemu rozsądkowi i realnym potrzebom, zwieńczone dwiema pustkami, jedną wewnętrzną i drugą, w kieszeni / na koncie / w portfelu. Jest to także moment rozpoczynający kwartał sezonowych wyprzedaży, po którym nastąpią wyprzedaże międzysezonowe, po których nastąpi kwartał wyprzedaży letnich. Jeszcze tylko międzyzesonowe wyprzedaże wczesną jesienią i znów mamy Czarny Piątek. Viva la konsumpcjon!

Zazwyczaj staram się nie kupować odzieży pod wpływem impulsu, jednak w czasie sezonowych wyprzedaży, to postanowienie wystawiane jest na ciężką próbę. Ceny wydają się tak bardzo niskie, a produkty tak niezwykle potrzebne. Zwłaszcza, że nigdy nie lubiłem i wciąż nie lubię przepłacać, a windowanie pierwotnej ceny produktu uważam za zabieg wątpliwej etycznie natury. Oczywiście wiadomym jest, że marki odzieżowe, jak każda inna firma, nastawione są na generowanie zysku i nikt nie może, ani nawet nie powinien, im tego zabronić.

Nie przekreślam też idei wyprzedaży w ogóle, okazjonalne promocje w przedziale od kilku do kilkunastu, a w pewnych okolicznościach, nawet kilkudziesięciu procent to dobra opcja by zachęcić niezdecydowanych klientów do zakupu, a przez to także do lepszego zapoznania się z marką.  Rozumiem też, jeżeli komuś od dłuższego czasu zalega na magazynie towar, który okazał się nietrafionym pomysłem i chciałby chociaż częściowo uwolnić włożone w niego środki. Wyprzedaż wydaje się w takim wypadku jedyną opcją, a produkty mają szanse znaleźć nowe domy zamiast wylądować na śmietniku.

Jednakże walka o klienta czerwonymi metkami, przekreślonymi cenami i "likwidacjami kolekcji" przybrała w ostatnim dziesięcioleciu jakąś wręcz kuriozalną formę. Tu już nawet nie chodzi o ten poziom sprytu, gdzie czeka się z zakupami do okresu wyprzedaży, tylko o taki, gdzie niczym wielcy strategowie, jesteśmy zmuszeni ocenić realną wartość produktu i oszacować kiedy i czy w ogóle, zbliży się do niej proponowana na metkach cena. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że obecnie przypomina to jakiś rodzaj wyrafinowanej licytacji pomiędzy marką i klientem, w którą zamieszana jest także nasza wewnętrzna walka o utrzymanie nerwów i zakupowych pragnień na wodzy. Co ciekawe, przegrać może tylko klient.

Często za proponowaną przez marki ceną nie idzie żadna realna wartość dla nas. Nawet jeśli jest wyjątkowo niska, to prawdopodobnie i tak jest ona dla marki opłacalna i wkalkulowana w jej zarobkową działalność. Już nawet pomijając fakt, że nijak się to ma do ceny pierwotnej, stawia to duży znak zapytania co do jakości produktu. Ciężko jest zrobić dobry produkt w "sieciówkowej" cenie, a napewno już nie w ich cenie wyprzedażowej. I nie przekona mnie tu nikt argumentem o wolumenie zamówienia w ujęciu globalnym. Od lat śledzę jakość produktów w różnych segmentach i jakość większości z nich leci na złamanie karku z sezonu na sezon, ceny nie stają się zaś bardziej przystępne.

Z drugiej strony, załóżmy że jesteśmy teraz nową marką, próbujemy wejść ze swoim produktem na rynek i nie chcemy poddać się opisanym powyżej tendencjom. Zaproponujmy uczciwe ceny i zrezygnujmy z polityki nachalnych i permanentnych obniżek. Ciekaw jestem ile na takim rynku wytrzymamy. Racjonalna cena bez magicznych obniżek nie ma zbyt wielkich szans w starciu z poczuciem zrobienia dobrego interesu. A to poczucie zaszczepiane jest nam od lat coraz głębiej i mocniej. Oczywiście istnieją marki, które rzeczywiście idą pod prąd lub chociaż starają się sprawiać takie wrażenie i nie poddają się tym tendencjom, jak chociażby nasze rodzime Sartolane, które warto promować i pokazywać jako przykład, czy też lider na rynku garniturów z wieszaka, inspirowanych klasyczną modą męską, którego w tym miejscu mimo wszystko promował nie będę.

I żeby nie było, my jako klienci także nie jesteśmy bez winy. "Posiadanie sensem życia?" głosiło uformowane w zapytanie hasło jednej z niedawnych reklam banku od topionych w stawach hulajnóg. Bardzo trafne i boleśnie prawdziwe, swoją drogą. I nie specjalnie ważnym jest, czy miało skłaniać do refleksji, czy skutecznie nakłonić do skorzystania z produktu, tym razem finansowego. To tylko kolejny z morza komunikatów, które wryły się w głowę, rozgościły w naszej podświadomości, odczarowały i rozgrzeszyły nas z tego wszystkiego, co być może od czasu do czasu nas uwierało. Daliśmy się nabrać na potrzebę ciągłych zmian w zamian za poczucie stawania się lepszym. Nie zwracamy już nawet uwagi na to, że są to obietnice bez pokrycia. Nie mamy czasu, stoimy w następnej kolejce. Tak jakby ilość posiadanych rzeczy miała wpłynąć na ilość wolnych przestrzeni wewnątrz nas samych. Patrząc na poczynania np. Gianluca Vacchi, instagramowego hedonisty i dziedzica włoskiego imperium opakowań, który w wieku 45 lat doznał epifanii, odrzucił sztućce i postanowił konsumować garściami, pustka ta wydaje się niemal namacalna. W końcu ile radości może sprawiać takie życie? Także i tu, w pewnym momencie chce się więcej.

No dobrze, trochę się na tej blogowej mównicy zagalopowałem. Wiemy już że niezbyt tu śmieszno, ale za to ciemno i straszno, pytanie czy można sobie jakoś z tym poradzić?

Podobno klienci z coraz większym dystansem i opanowaniem podchodzą do tych technik, coraz częściej zwracają uwagę na jakość, część z nich stara się dawać rzeczom także drugie życie poprzez sprzedaż i kupno w tak zwanym, drugim obiegu. Niektórzy odkopali także w katakumbach swojego wewnętrznego słownika zapomniane słowo "naprawić", ale ustalenie jego znaczenia może zająć jeszcze długie lata.

Deklaracje deklaracjami, ale ilość ludzi ogarniętych zakupowym szałem i to z jaką łatwością jesteśmy w stanie do nich dołączyć, świadczą o czymś zgoła odmiennym. Z drugiej strony, bardzo chciałbym wierzyć, że ogromne straty gigantów odzieżowych oraz nowa fala marek starających się działać w sposób zrównoważony i odpowiedzialny, to zwiastun większych zmian.

Czego przy okazji tego "święta zakupów" sobie i Wam życzę.


I piszę to ja, bloger od szmatek.


Łukasz



PS W celu poprawienia jakość kontaktu z Wami, chwilę temu wystartowała fejsbukowa grupa poświęcona tematom poruszanym na blogu oraz w mediach społecznościowych bloga OUTDERSEN, a także wszystkim tym, które w sposób bezpośredni i pośredni dotyczą męskiego stylu i mody. Link znajdziecie na górze, w bocznej kolumnie bloga.

I nie, nie tylko w ujęciu "klasycznym, pobłogosławionym". Bez kija i wapna, ale z szacunkiem i tolerancją. Masz, pytania, wątpliwości, ciekawe spostrzeżenia? To miejsce jest dla Ciebie i serdecznie Cię do dołączenia do niego zapraszam! 


Czekoladowy sweter z dekoltem w szpic



Ponad rok temu, do moich łask powrócił sweter z dekoltem w szpic (v-neck). To znaczy w teorii, bo o sweter z dekoltem dokładnie takim, jaki sobie wymyśliłem, wcale nie jest tak łatwo, zwłaszcza jeśli pod uwagę weźmiemy nie tylko wzornictwo i odpowiednią jakość, ale i przystępną cenę. 


SWETER 

"No dobrze, ale właściwie o jak dekolt Ci chodzi?" może w tym miejscu zapytać ktoś.

Otóż, o taki o odpowiednio głębokim wycięciu, które pozwoli na noszenie rozpiętych koszul oraz koszulek polo, a przy okazji nie będzie zbyt rozlazły, co zminimalizuje efekt rozchełstania wokół szyi. Upraszczając, szpic ma być głęboki i wąski. Sam sweter może być także lekko luźniejszy, ale przy tym dość krótki, taki żebym mógł nosić go ze spodniami o wyższym stanie. W sumie, to przy moim wzroście, każdy stan byłby dobry, bo dostępne swetry są na mnie zazwyczaj zdecydowanie za długie. Swoją drogą, też macie ten problem, czy to tylko mój kolejny wymysł?



Krykietowy sweter prezentowany kilka wpisów temu, zmierzał w całkiem dobrym kierunku, ale po pierwsze to sweter krykietowy, który nie jest najbardziej wszechstronnym elementem garderoby, po drugie, dekolt był wciąż trochę zbyt rozlazły, a po trzecie, był z bawełny i to raczej tej średniej jakości. Nie jest tak, że bawełna jest  zła i niepraktyczna, ale po prostu swetry wełniane cenię sobie wyżej.

Ten prezentowany w dzisiejszym wpisie, wykonany jest z wełny właśnie, a do tego posiada dekolt o całkiem dobrych proporcjach. Na dodatek przędza ma przyjemny i nietypowy obecnie, odcień czekolady. Minusem dla Was może natomiast być zaś fakt, że to egzemplarz wintydżowy, wyszukany w sklepie z odzieżą z drugiej ręki.


ZESTAW

Po raz kolejny chciałem zabawić się estetyką zaczerpniętą od starego, dobrego preppy. Tym razem jadnak postawiłem na nieco lżejszą w odbiorze i być może dla niektórych również bardziej współczesną, całość. Dżinsy o prostych nogawkach mogliście oglądać już we wpisie "Przypadkowy włóczykij", koszulę OCBD chociażby w zestawie ze wspomnianym krykietowym swetrem, czapeczkę z daszkiem zresztą także tam lub we wpisie o ciemnej szarości i byciu nadubranym.

Nowe są tylko sweter oraz buty. Sweter w sumie tylko w kontekście mojej szafy, natomiast loafersy, to egzemplarz marki Partenope Napoli, który to od jakiegoś czasu intensywnie testuję. O samej marce pojawi się tu zresztą wkrótce osobny tekst. 



A skoro jesteśmy już przy stopach, to zdaję sobie sprawę, że ten beż skarpet może być w jakimś stopniu kontrowersyjny, ale mi tu akurat wyjątkowo pasował. Nie dość, że koresponduje z czapeczką, to jeszcze trochę udaje "gołe stopy". Ponadto, jest też próbą oswojenia połączenia jasnych (a nawet białych) skarpet z loafersami, tj. rozwiązania często stosowanego w klasycznym preppy, do którego znów coraz chętniej  sięgają szmatkowi entuzjaści. Spokojnie, do głównego trendu pewnie nie przejdzie, a jeśli nawet, to raczej nieprędko. 



sweter - M&S (via RENEVUE) // koszula ocbd - LANCERTO // dżinsy - ZARA // pasek - RENEVUE // czapka z daszkiem - POLO RL // penny loafers - PARTENOPE NAPOLI 








O moim goleniu słów kilka / recenzja golarki rotacyjnej REMINGTON Ultimate R9


Zarost na twarzy, to coś co łączy w mniejszym lub większym stopniu, praktycznie wszystkich facetów na naszym globie. Prędzej czy później, każdy z nas musi stanąć przed dylematem jak się z tym owłosieniem twarzy uporać. Dróg i możliwości jest wiele, począwszy od dzikiego i frywolnego zarastania, przez mniej lub bardziej fantazyjne strzyżenia, aż po regularne przycinanie i w wariancie ekstremalnym, karczowanie i równanie z hymm... twarzą. Także w sferze używanych do tego celu narzędzi, możliwości jest kilka i każdy może wybrać opcję, która najbardziej mu odpowiada.


Wpis zawiera recenzję golarki i powstał w wyniku współpracy z marką REMINGTON.


Korzystając z faktu, że tego tematu podjąłem się w wyjątkowym dla golenia miesiącu, pozwolę sobie w tym miejscu wspomnieć o inicjatywie jaką jest Movember. Listopad, to od wielu lat miesiąc solidarności z mężczyznami zmagającymi się z rakiem jąder oraz gruczołu krokowego, czyli dwóch najbardziej zabójczych, typowo "męskich" odmian nowotworów. Nazwa pochodzi od połączenia słów November (listopad) oraz mustache (wąsy), a jej głównym celem jest wzrost świadomości odnośnie zagrożenia oraz profilaktycznych badań, niezbędnych do wczesnego wykrycia zmian chorobowych. Wąsy, jako wciąż nietypowy rodzaj owłosienia twarzy, mają pełnić tu rolę katalizatora do luźnych i pozbawionych wstydu męskich rozmów na ten temat. Więcej o akcji Movember znajdziecie w moim wpisie sprzed kilku lat - "Siła wąsa".


Wąsy, to także ten rodzaj zarostu twarzy, który wyjątkowo sobie upodobałem, ale po kolei.


O MOIM GOLENIU SŁÓW KILKA

Prawda jest taka, że nie jestem, ani nigdy nie byłem wielkim entuzjastą golenia. Można powiedzieć, że odkąd tylko na mojej twarzy pojawiły się pierwsze włosy, kombinowałem jak proces usuwania ich uczynić najszybszym i najbardziej komfortowym. Stało to w jawnej opozycji do idei, którą wyznawał mój dziadek, dla którego spotkania z pędzlem, kremem do golenia i brzytwą, a później ręczną maszynką na wymienne ostrza, były praktycznie codziennością. Ja jednak miałem to sobie za nic i pomimo początkowych prób przekonania się do tego rytuału, wkrótce po osiągnięciu pełnoletności nabyłem swoją pierwszą maszynkę elektryczną z rotacyjnymi głowicami. Jak na dzisiejsze standardy można by ją uznać za urządzenie archaiczne, ale wtedy spełniała wszystkie moje wymagania. 


Przez kolejnych kilkanaście lat używałem innych modeli, które prawdę napisawszy, pełniły funkcję trymerów, ale tamta pierwsza głęboko wyryła się w mojej pamięci. Nawet pomimo tego, że opcja golenia "na gładko" nie była mi specjalnie potrzebna. Dopiero w ostatnich latach, kiedy to znów powróciłem do krótszego zarostu z zaznaczonym wąsem, gdy włosy na twarzy stały się wyraźnie sztywniejsze i gęstsze oraz gdy zaczęły zarastać coraz bardziej obficie górną część moich policzków i szyję, zacząłem poszukiwać rozwiązań, które pozwolą mi skutecznie się z tym tematem rozprawić. Po drodze okazało się, że mój zarost, podobnie jak pozostałe włosy na głowie, cechuje się brakiem organizacji, koordynacji i dużą dozą frywolności. Biorąc pod uwagę jej zawartość, nie dziwi mnie to zupełnie.


No dobrze, a jak wygląda moje golenie krok po kroku? 

Golę, a raczej przycinam zarost raz na kilka dni, w zależności od aktualnego poziomu chęci oraz realnych potrzeb. Jak już wspominałem powyżej, najlepiej czuję się z wąsem w asyście kilkudniowego zarostu. W moim odczuciu, w takiej fryzurze twarzy wyglądam najkorzystniej i doszedłem do niej drogą eliminacji, tj. z każdą inną bardziej było coś nie tak. Pozostał mi więc wąs. Modeluję go nożyczkami, po czym docinam maszynką. Maszynką przycinam także pozostały zarost na długość około 2-3 mm. Na tym etapie często korzystam ze specjalnego fartucha mocowanego z jednej strony na przyssawki do płaskiej powierzchni, z drugiej zaś na rzep, ściśle wokół szyi. Oszczędza mi to połowę sprzątania po całym rytuale, jest też bardzo pomocny w podróży. Następnie poprawiam kontury ostrzem trymera bez nakładki oraz ostrzem do precyzyjnego modelowania właśnie. Na sam koniec pozostaje docięcie niechcianego zarostu na policzkach oraz szyi. Z racji tego, że skórę na szyi mam wyjątkowo podatną na podrażnienia, a zarost niesforny i sztywny, ostatnio zacząłem eksperymentować z dodatkowym kremem do golenia. Z jednej strony, być może zarost faktycznie łatwiej poddaje się ostrzom, z drugiej jednak szybciej je zapycha, co przedłuża cały proces, nie mam pewności więc czy pozostanę z tą opcją na dłużej.



Między innymi z tych, opisanych powyżej powodów, bardzo ucieszyłem się na propozycję przetestowania flagowego modelu marki REMINGTON, tj. wielozadaniowej, rotacyjnej golarki i trymera do twarzy i ciała, oznaczonej jako "Ultimate R9", a wyposażonej w technologię, która według zapewnień producenta, minimalizuje ilość podrażnień. 



REMINGTON R9 - WRAŻENIA Z UŻYTKOWANIA

Maszynkę użytkuję od początku października, 1 - 2 razy w tygodniu.

To co rzuca się w oczy już na samym początku, to jakość wykonania oraz spasowania wszystkich elementów. Nie widać tu taniego plastiku o nierównych, odstających krawędziach i pomimo, że nie ma to bezpośredniego wpływu na jakość golenia, dobrze rokuje na dłuższą, owocną współpracę. Maszynka dobrze leży w ręce, a gumowane, boczne wstawki poprawiają chwyt, zwłaszcza gdy nasze dłonie są akurat mokre. Także samo manewrowanie jest  wygodne i precyzyjne, chociaż nie miałbym nic przeciwko gdyby maszynka była nieco mniejsza. Może mieć to znaczenie w przypadku mężczyzn o drobnych twarzach, a także w mniejszym stopniu, co dotyczy bezpośrednio mnie, częstego podróżowania, gdzie zarówno ilość miejsca jak i waga bywa mocno ograniczona. Przyznaję, to trochę szukanie dziury w całym, ale jeśli okaże się to faktycznie uciążliwe, wezmę pod uwagę jej typowo podróżną i podręczną wersję, tj. model XR1410 Flex 360°


Na uwagę zasługuje także kolejny istotny w podróży aspekt, a mianowicie, usztywniony, piankowy, dopasowany do kształtu golarki pokrowiec. Niestety, o pozostałe akcesoria takie jak końcówka z trymerem, stacja ładująca i sama ładowarka musimy zadbać we własnym zakresie. Z dwojga złego, wolę jednak tę opcję, zwłaszcza, że już niejednokrotnie musiałem przekopywać bagaż z powodu samoistnie włączającej się golarki spoczywającej w luźnym futerale z resztą osprzętu. Ponadto, także stację ładującą możemy złożyć w taki sposób aby zabezpieczyła włącznik przed przypadkowym uruchomieniem.


No dobrze, a co z samym goleniem? Otóż "nudy". Wszystko jest na swoim miejscu i ciężko jest się do czegoś przyczepić. Ostrza golą gładko i nie powodują specjalnych podrażnień, co jak już wspominałem powyżej, bywało moją zmorą, zwłaszcza w obrębie szyi. Podobno jest to zasługa podwójnych pierścieni o przeciwnym kierunku rotacji oraz duży zakres ruchu całych głowic. I w sumie nie mam podstaw by w to nie wierzyć. 


Sposób wymiany końcówek jest banalnie prosty i efektywny, a możliwość płukania i ogólnie, użytkowania pod bieżącą wodą, bardzo praktyczna. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę możliwość golenia "na mokro", z użyciem zmiękczających zarost kosmetyków. Sprawdziłem, działa.



Nie wiem czy był to w pełni świadomy zabieg projektantów i konstruktorów, ale obie końcówki można mocować w dwie strony, co jeszcze bardziej zwiększa i poprawia możliwości precyzyjnego golenia, np. w okolicach kącików ust czy przy granicy zarostu. Trymer regulowany jest precyzyjnym, płynnym pokrętłem w zakresie 1-5 mm, w celu uzyskania dłuższego zarostu musimy posiłkować się grzebieniem.

W samym korpusie znajduje się jeszcze jedno, dodatkowe ostrze do precyzyjnego modelowania. Z jednej strony, to praktyczne i całkiem przydatne rozwiązanie, przeszkadza mi natomiast nieco fakt jego zbyt swobodnego "dryfowania" w trakcie użytkowania w jednym z dwóch możliwych chwytów maszynki. Być może coś robię źle, ale ostrze ma w nim tendencję do składania się pod wpływem nacisku. Moim patentem na ten stan rzeczy jest podtrzymywanie go palcem wskazującym w trakcie użytkowania.



Akumulator wydaje się być całkiem wydajnym i starcza na deklarowane 60 minut pracy, na chyba, że będziemy ciągle korzystać z trybu "turbo". Z drugiej strony, już 5 minut ładowania pozwala na jednorazowe golenie, a pełne naładowanie akumulatora zajmuje około 90 minut. Poziom naładowania możemy sprawdzić na wbudowanym w sprytny sposób, czytelnym wyświetlaczu, widocznym tylko w trakcie użytkowania. Niby nic wielkiego, ale bardzo lubię ten detal.

PLUSY I MINUSY

Plusy:
- wszechstronność
- jakość wykonania i poziom spasowanie elementów
- system dwóch pierścieni o przeciwnym kierunku rotacji, zmniejszający podrażnienia
- szybka i łatwa wymiana końcówek (głowica rotacyjna oraz trymer)
- precyzyjna regulacja trymera
- wodoszczelność obudowy
- możliwość golenia na mokro i na sucho
- sztywny, piankowy pokrowiec
- tryb "turbo"
- opcja szybkiego ładowania
- wskaźnik poziomu naładowania
- niski poziom głośności podczas pracy
- cena - 349 zł

Minusy:

- wymiary (subiektywne odczucie)
- brak pokrowca na akcesoria (końcówka trymera, port ładowania, zasilacz)
- "dryfujące" ostrze do precyzyjnego modelowania (w jednej z dwóch pozycji)

PODSUMOWANIE

Biorąc pod uwagę, wszystko co powyżej, REMINGTON Ultimate R9 wydaje się być naprawdę solidną propozycją. Jakość wykonania, komfort użytkowania i precyzja golenia w zestawieniu z niewygórowaną ceną i brakiem istotnych minusów, nie wynikających bezpośrednio z czepialstwa, dają konkretny produkt, który ma szansę służyć dzielnie przez dłuższy czas. A przynajmniej ja w to wierzę, tego się trzymam i chętnie to sprawdzę na własnej skórze. 


Spodnie wojskowe z demobilu



Spodnie wojskowe wykorzystywane w zestawieniach  z pogranicza smart casualu, to coś, co podoba mi się już od dłuższego czasu. Zainspirowany świetnymi połączeniami z ich udziałem, głównie w wykonaniu członków azjatyckiej i australijskiej  okołosartorialnej sceny, sam także postanowiłem sprawdzić swoje siły w tej materii. W tym momencie dopiero rozpoczynam zabawę z tą estetyką, proszę więc o nieco więcej wyrozumiałości. Chociaż, prawdę napisawszy, dawno nie odczuwałem jej braku z Waszej strony.

Pierwsze podejście do tej estetyki zrobiłem już ponad rok temu, a jego rezultaty możecie zobaczyć we wpisie o zaskakującym tytule “Szerokie nogawki i militarne akcenty”.

Tym razem jednak rzuciłem się na głębszą wodę i zamiast klasycznych chinosów z wyższym stanem i szerokim nogawkami, zdecydowałem się na pełnoprawne spodnie wojskowe z demobilu. Jak się okazuje, nie jest to typ spodni prosty i łatwy do noszenia od tak i na okiełznanie go potrzeba trochę czasu. Możliwym też jest, że pomoże mu kilka krawieckich poprawek, bo o ile spodnie z powyższego linka miały nogawki szerokie, te określiłbym już bardziej jako “workowate”. No ale wiadomo, zaprojektowane były z myślą o komforcie, a nie walorach estetycznych i wpływie na kształtowanie sylwetki. Po głowie chodzi mi też dodatkowe przeszycie szlufek, tak aby można było tam wsadzić jakiś wąski pasek, bo teraz, przy tak wysokim stanie (35 cm) jest tam pustawo i jakoś dziwnie mi się na to patrzy.


ZESTAW

Szczerze? Patrząc na zdjęcia coś mi w nim nie gra i odnoszę wrażenie, że zamiana jednego dowolnego elementu wyszłaby na korzyść reszcie. I tak, czapkę wełnianą zamieniłbym na czapkę z daszkiem lub przynajmniej zdecydował się na inny kolor (zieleń?), marynarkę podmienił na skórzaną kurtkę lub też ten brązowo-beżowy golf zastąpiłbym jakimś innym, jaśniejszym. Niepotrzebne skreślić. Jednocześnie, każdy z nich osobno lubię, tylko tutaj jakoś nie zagrały w jednej drużynie. Oczywiście zamianę spodni pomijam, bo zestaw poświęcony był właśnie im, ale gdyby tak nie było, pewnie zdecydowałbym się na szarą wełnę lub kremowy sztruks.


golf - MASSIMO DUTTI // marynarka - TOMBOLINI // spodnie - wojskowy demobil (via RENEVUE) // czapka - ARMS (więcej informacji wkrótce) // loafersy - PARTENOPE



Coś starego, coś nowego


Muszę się Wam do czegoś przyznać. Nie potrafię nie popadać w patos gdy próbuję pisać o rzeczach absolutnie błahych. Staram się nie starać, ale zamiast sprezzatury wychodzi grafomania. Mam nadzieję, że ze szmatkami idzie mi nieco lepiej. Jednocześnie, sam fakt pisania tutaj, w najgorszym wypadku mi odpowiada i pomimo licznych zmian, natłoku innych spraw oraz tych wszystkich przeszkadzajek prawdziwie dorosłego człowieka, nie chciałbym się jeszcze z tym miejscem rozstawać.

Lubię klasyczną modę męską, ale uczucie bycia ubranym ponad zdrowy rozsądek, już nie bardzo. Tak, mam na myśli bycie overdressed. Wiecie, te wszystkie "przesterowane" zestawienia ze zbyt wysokim poziomem formalności i dopra(c/s)owania już zupełnie mnie nie bawią. Budowanie niewidzialnej bariery strojem też nie jest do końca takie fajne jak mogłoby to się wydawać. Wole jednak gdy ludzie z którymi mam kontakt, mają szansę dostrzec z za mojego "uniformu" również i mnie.

Nie oszukujmy się, nie ma obecnie zbyt wielu miejsc, gdzie trzeba ubrać się w jakiś określony sposób. Wielkie Luzowanie Krawata jest już faktem i jest to zjawisko z którym zrobić można mniej niż ze stale ocieplającym się klimatem. Po więcej odnośnie tego pierwszego odsyłam zresztą do bardzo dobrej książki "Nienaganny", autorstwa Przemysława Bociągi. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich amatorów męskich szmatek.

Oczywiście, rzeczy które tu obecnie prezentuje wciąż mogą wydawać się niecodzienne, a być może i ekscentryczne, na pewno jednak już nie w takim stopniu, albo przynajmniej nie w taki sposób, jak na początku mojej blogowej zabawy z klasyką. Mniej tu też sztywnych zestawień, choć same pozy jakby trochę bardziej. Na całe szczęście zawsze mogę zasłonić się faktem, że nie jestem modelem lub tym, że akurat bolały mnie plecy. No i przede wszystkim czuję, że z jednej strony te rzeczy wciąż współgrają ze mną, z drugiej zaś nie przekraczają pewnej granicy akceptacji społecznej, a przez to być może również stanowią inspirację i dodatkowe zielone światło dla wszystkich tych, którzy chcieliby spróbować, ale wciąż nie wiedza, z którego miejsca zacząć. Wydaje mi się, że to nieco lepsza opcja niż terapia szokowa i przesuwanie granicy za pomocą koktajli Mołotowa w butelkach po Dom Perignion.

Z czasem też znacznie bardziej zacząłem cenić spójność, uniwersalność i jakość niż ilość rzeczy w mojej szafie. Oczywiście bycie outsmart wciąż napędza moje zakupowe wybory, ale znacznie mniej w tym nieuzasadnionej spontaniczności i nieprzemyślanych decyzji.

Jeśli podobnie jak ja, w tym miejscu zgubiliście wątek, śpieszę z pomocą. W swoim wywodzie zmierzam do stwierdzenia, że z każdym kolejnym miesiącem mojej przygody z tą całą modą męską, odnoszę wrażenie, że rozumiem coraz więcej rządzących nią mechanizmów przy jednocześnie rosnącym stale do niej dystansie i co najważniejsze, że wciąż, pomimo wysypu blogowych autorów i ich treści, duża część kart pozostała do odkrycia. W związku z tym, czasem miałbym ochotę po prostu coś o tym napisać, swoim językiem i ze swojej perspektywy. Bez szukania wymówek i pretekstów w postaci prezentowanych zestawów. 
A że stoimy już praktycznie jedną nogą u progu kolejnego roku, zebrało mi się na małe przemyślenia i siłą rzeczy, na podsumowanie dotychczasowej aktywności. Przyszły rok na blogu zapowiada się więc nie tylko pod znakiem nieformalnej elegancji, ale także pewnej ilości ekhm, ekhm, okołofelietonowych treści. A jeśli wszystko podąży w odpowiednim kierunku, będzie to początek większych zmian.

Oczywiście, o tych wszystkich, którzy po prostu lubią tę estetykę i od czasu do czasu biorą stąd coś dla siebie, też pamiętam i zapomnieć nie zamierzam.

Ponadto, aby poprawić jakość kontaktu z Wami, właśnie wystartowała fejsbukowa grupa poświęcona tematom poruszanym na blogu oraz w mediach społecznościowych bloga OUTDERSEN, a także wszystkim tym, które w sposób bezpośredni i pośredni dotyczą męskiego stylu i mody. I nie, nie tylko w ujęciu "klasycznym, pobłogosławionym". Bez kija i wapna, ale z szacunkiem i tolerancją. Masz, pytania, wątpliwości, ciekawe spostrzeżenia? To miejsce jest dla Ciebie i serdecznie Cię do dołączenia do niego zapraszam!

OUTDERSEN - moda męska i styl współczesnego mężczyzny
Private group · 3 members
Join Group
Grupa poświęcona tematom poruszanym na blogu oraz w mediach społecznościowych bloga OUTDERSEN, a także wszystkim tym, które w sposób bezpośredni i poś...
Łukasz

Nowe stare preppy


Współczesne preppy, to nurt, z którym przez długi czas miałem "problem". I mam tu na myśli tylko i wyłącznie sferę ubioru, konotacje ze splendorem, chałwą i prestiżem zupełnie mnie nie obchodzą. Z jednej strony przez swoje sportowo-studenckie korzenie jest znacznie bardziej swobodne i "codzienne” od biznesowego krewnego, z drugiej jednak kolorystyczna krzykliwość oraz towarzysząca mu mnogość faktur i wzorów sprawiały, że nie do końca się w tym odnajdywałem. Wszystko zmieniło się wraz z nadejściem trendu, który w dużej mierze opiera się na reinterpretacji i stylistycznych zapożyczeniach z odzieży codziennej różnych okresów dwudziestego wieku oraz na łączeniu ich z aktualnymi formami. Wychodzi z tego bardzo ciekawa mieszanka, która na dobrą sprawę przypomina odkrywanie na nowo stylu charakterystycznego dla Ligi Bluszczowej. Dzisiejszy zestaw jest próbą nawiązania do tego trendu.

ZESTAW
Tytułem wstępu, zdaję sobie sprawę, że prezentowany zestaw wielu osobom może kojarzyć się z czymś bardzo mocno inspirowanym estetyką “retro / vintage”, ale po pierwsze, jak już wspomniałem powyżej, tak w gruncie rzeczy jest, a ponadto, odpierając potencjale zarzuty, ja czuję się w nim bardzo współcześnie i nie za bardzo łapię związek z tą zabawną frazą o “byciu przebranym, a nie ubranym”. W gruncie rzeczy, każde ubranie jest jakąś formą przebrania, ciężko też jest być przebranym bez posiadania na sobie jednocześnie jakiegoś ubrania, no chyba, że chodzi o bycie przebranym w "nowe szaty króla". No generalnie, świetny temat na dłuższe rozważania.


Sweter
Krykietowy sweter, zanim stał się częścią tego zestawu, przeleżał kilka ładnych lat na dnie mojej szafy. Za każdym razem gdy robiłem do niego podejście, coś mi nie pasowało i aż do tej pory nie mogłem znaleźć dla niego żadnego sensownego zastosowania. Sprawić aby praktycznie biały, warkoczowy sweter z ogromnym szpiczastym kołnierzem podkreślonym dodatkowo kontrastowymi granatowymi pasami, stał się nieco bardziej przeźroczysty i neutralny względem reszty zestawu, nie jest wcale tak łatwo, jak mogło by się to początkowo wydawać. W tym przypadku rozwiązaniem okazało się utrzymanie całości w palecie bieli i beżu. Przy takich kolorystycznych zabawach zazwyczaj decyduję się na kolejność od najjaśniejszych, górnych, wewnętrznych części garderoby, do coraz ciemniejszych wraz ze schodzeniem ku dołowi. Nie jest to może złota, uniwersalna zasada, ale zdecydowanie prosta, bezpieczna, bardzo intuicyjna i dająca naprawdę przyzwoite rezultaty. 


Spodnie
Jakiś czas temu, we wpisie dotyczącym koszuli ze sztucznego jedwabiu, wspominałem o tym, że poszukuję także wykonanych z tego materiału spodni. Okazało się, że podobnie jak w przypadku swetra, natrafiłem na nie podczas sezonowej wyprzedaży w tej samej sieciówce. Co prawda, spodnie wykonane są z mieszanki lyocellu i lnu, ale na początek w zupełności mi to wystarcza. Niestety, zauważalna zmiana na lepsze w zakresie wzornictwa sprzedawanej w owej sieci  odzieży, nie idzie (jeszcze?) z jakością wykonania oraz samych, użytych surowców. Na tle reszty kolekcji, te spodnie nie wypadały co prawda źle, ale i tutaj okazało się, że po pierwszym praniu ich wymiary zaczęły szaleć, a ślady po zagnieceniach, to coś co zostanie z nimi już do końca ich dni. Rozprasowywanie także nie należało do najprzyjemniejszych i najprostszych zadań, ale przynajmniej po tym zabiegu wróciły do pierwotnego rozmiaru.

Oryginalnie spodnie były sprzedawane jako “wide legs cropped”, czyli charakteryzujące się szerokimi nogawkami kończącymi się przed kostką. Ja postanowiłem wydłużyć je o tyle, na ile pozwalał zapas materiału, ale pozostawiając przy tym, w ramach eksperymentu, ich oryginalną szerokość. Muszę przyznać, że rezultat całkiem przypadł mi do gustu, chociaż lepsze dopasowanie na wysokości bioder i ud wciąż mogłoby wpłynąć na nie pozytywnie. Tak czy inaczej, szerokie nogawki powracają wielkimi krokami, bójcie się.


Buty
Buty, to z kolei kolejny przykład na to jak ciekawe rzeczy można znaleźć w miejscach, które w pierwszej chwili zupełnie się nam z konkretnym typem asortymentu nie kojarzą.

Otóż, podczas przygotowań do współpracy z marką Wittchen, natrafiłem w ich ofercie na interesujące buty. Wykonane z całkiem przyjemnego zamszu; posiadające smukłe, ale wciąż mieszczące szeroką stopę, kopyto; na lekkiej, piankowej podeszwie "comfort light" i co najciekawsze, najprawdopodobniej szyte "blejkiem". Na dobrą sprawę, jedyne co można by w nich poprawić, to wielkość ozdobnych otworów, na nieco mniejsze. Do tej pory nie byłem wielkim fanem brogsów, ale to połączenie koloru zamszu, kształtu kopyta oraz lekkiej podeszwy amortyzującej stopy podczas chodzenia, sprawiło, że postanowiłem dam im szansę. Ich cena, w zależności od aktualnie obowiązującej promocji, to coś w okolicach 350 zł, jest to więc opcja jak najbardziej warta wzięcia pod rozwagę. Po wiosennym odkryciu w postaci skórzanej kurtki pilotki (którą wciąż możecie kupić TUTAJ), to już kolejne pozytywne zaskoczenie związane z tą marką.

Dodatkowo, z kodem "ODN_WITTCHEN1" możecie zakupić je jeszcze 10% taniej (kod obowiązuje na wszystkie produkty dostępne w sklepie online).


koszula - LANCERTO // sweter i spodnie - RESERVED // czapka - POLO RALPH LAUREN // pasek -  vintage (RENEVUE) // zegarek - ORIENT // okulary - KRISTIAN OLSEN // buty - WITTCHEN